Jeśli komunistyczna Jugosławia pozostawiła po sobie jakieś trwałe symbole, wspomnienia budzące prawdziwą nostalgię milionów, to pewnie są wśród nich podobizny marszałka Tito i zachowane egzemplarze samochodów Zastava — jednak prawdziwą nieśmiertelność zyskała muzyka rockowej grupy Bijelo Dugme, założonej w Sarajewie przez dobrze nam znanego z późniejszych czasów Gorana Bregovića. Ich album z 1975 roku „Kad bi’ bio bijelo dugme” otworzył w Jugosławii erę prawdziwego rodzimego rocka.
W Polsce wydarzyło się to dopiero po stanie wojennym, w latach osiemdziesiątych. Bregović jako wyjątkowo kochliwy nastolatek chciał grać na gitarze, by bez trudu podrywać dziewczyny. Wkręcenie się do którejś z licznych sarajewskich grup nie było łatwe, musiał wybrać własną drogę.
Przystąpił jako gitarzysta do grupy grywającej do biesiad w wiejskiej gospodzie w odległym od Sarajewa Konjicu. To nie była kariera, ale solidne warsztaty — zyskał kontakt z reliktami muzyki ludowej, z żywą i reagującą publicznością, przekonał się o jej preferencjach, poznał twarde realia estrady.
Tworząc kilka lat później własny zespół, miał opanowane podstawy. Po pierwsze, zebrał naprawdę dobrych młodych muzyków, potrafiących grać rocka: przede wszystkim świetnego wokalistę Željko Bebeka, grającego również na gitarze basowej, klawiszowca z grupy Indexi, i wielu zmieniających się perkusistów.
Mocne, nowoczesne rockowe brzmienie było podstawą sukcesu Bijelo Dugme. Po drugie — teksty. Koniec z poezją i patosem.
Teksty, głównie Bregovića, brzmią świeżością, codziennością — i testosteronem. Gimnazjalna kochliwość artysty dojrzała w formę męską. Spora część utworów Bijelo Dugme to albo prawie erotyki, co zresztą sugerują kolejne okładki ich utworów — albo męskie przechwałki, typu Hop Cup!
Taka przesadna gwałtowność jest chyba w naturze tutejszych mężczyzn. Goran dokonał więc rzeczy genialnej: w uniwersalnie mocną i gwałtowną strukturę rocka włożył równie gwałtowną, tradycyjną, ludyczną bałkańską formę, dobrze rozpoznawaną we wszystkich częściach Jugosławii i wokół niej.
To udało się bardziej, niż mógł się sam spodziewać. Ich debiutancki album rozszedł się w nakładzie 100 000 egzemplarzy — tego w Jugosławii jeszcze nie było, stali się królami Jugotonu. Po trzecie, nie spoczywał na laurach.
Przejechał z zespołem uciążliwą i mało dochodową trasę koncertową przez całą Jugosławię, budując lojalną publiczność. Następnie zażądał od Jugotonu, aby kolejne płyty nagrane zostały w Londynie, w studiu należących do Georga Martina, legendarnego producenta Beatlesów. Tym razem płyta osiągnęła sprzedaż 250 000 egzemplarzy!
